Cisza jak makiem zasiał (swoją drogą jestem ciekawa jak jest mak po duńsku...). Brak aktualnych postów nie nastąpił bynajmniej z lenistwa (nooo, może troszkę) czy braku historii do opowiedzenia. Tym razem zawiódł sprzęt, a ściślej rzecz ujmując - bluetooth. Odkąd zainstalowałam najnowszą wersję windowsa, jakimś cudem komputer nie odnajduje sygnału mojej komórki - i tak, przyznaję się bez bicia - wszystkie zdjęcia, które tu umieszczam są dziełem niczego innego, a zwykłej komórki. Jestem zbyt wygodnicka, by taszczyć ze sobą aparat za każdym razem, gdy wychodzę. A raczej byłam zbyt wygodnicka, pakując się do Danii i znając rozmiary i wagę magicznego pudełka z fleszem, postanowiłam, że prawdziwą przygodą i nie lada wyzwaniem będzie obycie się bez niego podczas zagranicznych wojaży. A teraz masz babo placek (szkoda tylko, że nie materialny, świeżo wyjęty z pieca...) i brak możliwości przesłania najnowszych obrazków. A zapewniam, że jest ich sporo.
Nie pozostało mi zatem nic innego jak zdanie suchego raportu z ostatnich dni.
Przetrwałam trzeci już duński tydzień. Nie dość, że wytrwałam, to jeszcze jakoś zipię i udaje mi się codziennie przejść co najmniej 5km. Jak się okazało, Duńczycy też mają konie na drogach, choć nie są to konie zaprzężone do średniowiecznych jeszcze bryczek, ale nie umniejsza to faktu ich obecności. Sklepy są tu stanowczo zbyt krótko otwarte i ... opustoszałe! Niezależnie od pory moich odwiedzin, markety niemalże świecą pustkami! I nie jest to przesada. Powinna wystarczyć wzmianka, iż otwarta jest tylko jedna kasa, przy której czekają góra (!) trzy osoby. Może Duńczycy idąc tropem swoich przodków Wikingów zamiast nabywać produkty spożywcze w sklepach jak reszta cywilizowanego świata, biorą, co im natura dała. To wyjaśniałoby te ciągłe ziemniaki i wieprzowinę na stołach. A przy okazji takie polowanie to pierwotna forma crossfitu, zatem Duńczycy będą zawsze w formie!
Poza tym (może się powtarzam) każdy mówi tu po angielsku! Ok, nie liczę dzieci, ale wszyscy powyżej, powiedzmy, 16 roku życia nie dość, że rozumieją angielski, to jeszcze posługują się nim doskonale z cudnym akcentem. Młody chłopak na kasie, spotkana po drodze dojrzała parka czy emeryci spytani o drogę - KAŻDY odpowie po angielsku.
Jednak nie zmienia to faktu, że ich narodowy język jest... zwyczajnie okropny. Nawet ciężko mi porównać go do czegokolwiek. To jakby mieszanka niemieckiego, francuskiego, chińskiego i jakiegoś blablabliego. Duńczycy mówią gardłowo, ciężko połapać się, gdzie kończy się jeden wyraz, a zaczyna drugi, mają niespotykane akcentowanie, brak jakichkolwiek reguł i ,,tak", które tu oznacza ,,dziękuję". To powinno wystarczyć, żeby namieszać nam, Polakom w głowach.
Mi namieszało nie tylko w głowie, ale i w komputerze. Zatem zostawiam Was bez zdjęć, bez niczego. No, może z nadzieją [przynajmniej moją], że bluetooth w końcu zadziała. A póki co polecam piosenkę Mumford&Sons - White Blank Page*, żeby pozostać w temacie.
* tłum. biała pusta kartka