piątek, 15 sierpnia 2014

Dania i Chimera tryska humorem


26h spędzonych w autobusie.
Około 5h do celu.
1,5h snu w ciągu dwóch dni.
Jedna kawa, która ledwo przytrzymuje mnie przy życiu.
Kto to taki?
Chimera wracająca do ojczyzny!

Kolejne podróżowe MUST HAVE:

  • autobus, którym mam jechać, zawsze się spóźni, chociażby dopiero 30 min wcześniej rozpoczął swą podróż
  • ludzie usiądą akurat obok mnie, chociażby dookoła były jeszcze puste miejsca
  • mimo ogromnego zmęczenia nie zmrużę oka - bo nie!
  • zmiana autobusu potrwa kolejną godzinę -> +1h do już sporego opóźnienia
  • zawsze przyciągnę najbardziej rozgadanych podróżników i nie, okazywanie zmęczenia zda się na nic, wysłucham i tak historii życia wszystkich znajomych danego pasażera, dowiem się nawet o jego tendencji do powstawania piegów i zostanie mi zaoferowana pomoc w szukaniu pracy w Anglii, mimo że usilnie dziękuję i powtarzam, że chwilowo nie jestem zainteresowana
  • filmy wyświetlane w busie stają się coraz głupsze z godziny na godzinę
  • a klimatyzacja jak zwykle nie działa

Uwięziona na ponad 30h w busie w tęsknotą wspominam leniwe spacery i napawanie się morską bryzą. Choć właściwie świeże powietrze też dałoby radę.


czwartek, 14 sierpnia 2014

Dania i ciekawostki z zajmowania się dzieckiem



  • Ślad po ugryzieniu przez dziecko schodzi około 2 tygodni.
  • Ugryzienie to nie powinno nikogo martwić, wręcz przeciwnie, jako że mały brzdąc zwykle gryzie jako wyraz przyjaźni i szacunku. Powiedziano mi na samym wstępie, że maluch potrafi lizać ramiona opiekunów albo kąsać, ponieważ przytulanie nie wystarcza i chce być jeszcze bliżej swojego kompana/kompanki. A idealnym na to sposobem jest zatopienie zębów w czyjejś skórze. Chyba powinnam żałować, że na moim nadgarstku nie ma już śladu, przecież to taki małe trofeum, znak przyjaźni. 
  • Przez ostatni miesiąc naśpiewałam się chyba więcej niż zespół przygrywający na weselach. Dzięki usypianiu dziecka przypomniałam sobie niemal wszystkie piosenki z dzieciństwa, jakie znam. A żeby tego było mało, do repertuaru wplotłam przyśpiewki harcerskie, pieśni patriotyczne, własne improwizacje. Jednak nigdy, ale nigdy nie przypuszczałabym, co okaże się najlepszym podkładem muzycznym - przyśpiewki weselne! [nie na próżno wspomniałam wcześniej o weselach]. Wczoraj, kiedy maluch był wyjątkowo kapryśny, a ,,Kotki dwa" i ,,Dla Wojtusia z popielnika" przestały działać, ze zwykłej desperacji zaczęłam nucić ,,Kto urodzony w...<tu wstaw miesiąc>". I co? Cisza! Kompletna cisza! Dziecko patrzyło na mnie jak zahipnotyzowane. Jak widać miłośnicy butelki mleka też lubują się w pieśniach biesiadnych.
  • Skakanie po trampolinie, do  której nalewana jest woda z węża ogrodowego, to niezwykle ryzykowne, ale jakże cudowne zajęcie podczas upałów.
  • Siedmiolatkowie nie znają granic wiekowych i podczas wspólnych zabaw potrafią potraktować cię z równym dla wszystkich okrucieństwem. Podczas bitw wodnych nie istnieje nic takiego jak zawieszenie broni, łagodne oblewanie czy ,,właśnie się przebrałam, zaraz wychodzę". Najlepszą za to amunicją wydaje się być zraszać ogrodowy i wiadro pełne wody [tak, wylądowało na mojej głowie niejednokrotnie].

wtorek, 12 sierpnia 2014

Dania i małe dziwactwa


Każdy kraj kryje w sobie tajemnice. Każdy czymś zaskakuje. Każdy dostarcza nam nowych doznań. Poszerza horyzonty i nasze spektrum patrzenia na świat. Każdy kraj potrafi budzić fascynację, zainteresowanie, intrygować oraz sprawiać, że chociażby najbardziej banalny fakt z życia jego mieszkańców jest dla nas odkryciem na miarę wyczynu Kolumba. 

Dania i tym razem nie zawodzi. Nie wiem czy wiecie, ale duńskie dzieci rozpoczęły już wczoraj nowy rok szkolny. Istne szaleństwo! Kiedy nasze polskie maluchy mogą jeszcze beztrosko fikać i brykać przez niemal trzy tygodnie, ich duńscy koledzy i koleżanki raźno pomaszerowali już do szkół. Widząc w niedzielny wieczór spakowany dumnie plecak stojący przed pokojem starszego chłopca, potrzebowałam chwili, żeby otrząsnąć się z szoku. Kolejną minutę stałam w ciszy i bezruchu, oddając tym samym hołd końcowi wakacji, po czym pobiegłam na górę spytać moich gospodarzy o wyjaśnienia. Czy duńskie dzieci zaczynają letni odpoczynek jakoś niespodziewanie wcześnie czy muszą cierpieć w imię edukacji? 
Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Duńskie dzieci kończą rok szkolny niemal w tym samym czasie co polskie szkraby, zatem wakacje mają aż o 2-3 tygodnie krótsze. Nic jednak straconego. W październiku, kiedy nasze maluchy będą ospałe maszerować do szkoły i męczyć się nad tabliczką mnożenia, duńskich uczniów czeka około tygodniowa przerwa od nauki. Ulokowanie w czasie tych krótkich wakacji nie jest przypadkowe. Dawniej, gdy Duńczycy trudzili się głównie rolą, a we wrześniu przychodziły wykopki, do zbierania ziemniaków (znowu te ziemniaki! btw. jak ja kocham wykopki!) angażowani byli wszyscy członkowie rodzin, bez względu na wiek. Dzieci, które pomagały rodzicom, zasługiwały na krótką przerwę od szkoły i pracy w polu, zatem postanowiono urządzić im tygodniowe wakacje zaraz po zakończeniu wszelkich robót na roli. Pierwotnie październikowa przerwa od nauki zwana była przerwą ziemniaczaną. Jakże uroczo!
Poza tym duńskich uczniów czekają prawie 1,5 tygodniowe ferie w okresie świąt Bożego narodzenia, tydzień wolnego zimą oraz w okresie świąt wielkanocnych. W szkole natomiast nawet najmłodsze dzieci siedzą od 8:15 do 14. 

niedziela, 10 sierpnia 2014

Dania i sobotnie przemyślenia



Wciąż protestujący sprzęt nie powstrzyma mnie przed zdaniem relacji z kolejnych duńskich dni. A oto moje sobotnie obserwacje:


  • Zawsze, ale to ZAWSZE, kiedy przychodzi tak upragniony przeze mnie weekend, a w planach mam spędzenie całego dnia poza domem, pogoda się psuje. I nie, żeby było odrobinę chłodniej czy zwyczajnie szaro. Nie. W weekendy są burze/zawieruchy/oberwania chmury/wichury/jedna wielka ciemność lub wszystko jednocześnie. Tak jak to było wczoraj.
  • Najwidoczniej Duńczycy nie znają pojęcia złej pogody. Zacinający równo w parapet deszcz (halo halo?! nie widziałam tu jeszcze ani jednego parapetu!!) czy wiatr zrywający czapki z głów i łamiący parasolki nie przeszkadza im w codziennym joggingu. Przyodziani w szorty i krótkie koszulki będą uparcie biec jakby od tego zależał byt ich kraju (kto wie? może zależy? to właściwie wyjaśniałoby wiele...).
  • Najwidoczniej każdy ma tu pieniądze i nie martwi się o nic. Centra handlowe przepełnione są małymi dziewczynkami (i jeśli mówię małymi, mam tu na myśli nawet dwunastolatki) objuczonymi torbami najpopularniejszych (przynajmniej tu) marek odzieżowych, trzymającymi w drugiej ręce najnowszego iphone'a (po co takim maluchom telefon? i to jeszcze tak drogi?) lub popijającymi drogie (ok.50 kr za mały kubeczek - ok.25 zł) soki z pobliskich kawiarni. Te małe niewolnice mody to istne zwierzęta stadne - nigdzie nie ruszają się bez swoich roześmianych kompanek.
  • Jak już wspominałam, Duńczycy jedzą na potęgę pieczywo. W knajpce, w której wczoraj ukrywałam się przed ulewą, panował niezły gwar mimo weekendu i dość wczesnej pory. I każdy zajadał się jakąś bułką, a ta jest tu zwykle wykonana z ciasta francuskiego (co za karygodny błąd! teraz powinnam uklęknąć potulnie w kącie na worku wypełnionym ziarnami soczewicy i spędzić tak całą niedzielę, albowiem Duńczycy twierdzą, że to oni są twórcami tego boskiego maślanego, warstwowego ciasta i uznają go za swój narodowy powód do dumy) i wypełniona po brzegi wszystkim co słodkie. A ich figury - wciąż nienaganne.
  • UWAGA! Ciekawostka roku! W marketach można zdegustować bez problemu nie tylko owoce czy słodkie pieczywo, ale i... wino! Na dziale z alkoholami można zwykle znaleźć osobne stanowisko (nienadzorowane!), gdzie wystawionych jest kilka butelek sprzedawanego tam wina - w specjalnym pojemniku z lodem, aby próbować trunek zawsze dobrze schłodzony - wraz z miniaturowymi plastikowymi kubeczkami. Nikt nie podbiera, nikt się nie upija, za to wszyscy są szczęśliwi, bo wiedzą, co kupują. A jak się potem przyjemnie robi zakupy - sprawdziłam! ;)
A oto dowód:

  • Nie dość, że w pobliskim parku jest (jak to nazywam) ,,ptasznik" pełen różnorakich egzotycznych okazów, a oglądanie ich nic nie kosztuje, to jeszcze wczoraj zostało mi zaproponowane wejście do środka - a tam czekało mnie jeszcze więcej klatek z ptakami i... kawa i ciastka! To jest dopiero dbałość o hygge!*
  • W Danii o wiele łatwiej jest mi się uśmiechać do nieznajomych, albowiem istnieje aż 80% prawdopodobieństwo, że ci odwzajemnią uśmiech. I piszę to ja - osoba, która zwykle podczas przechadzek patrzy zawzięcie w chodnik, daleko w przestrzeń lub zwyczajnie wchodzi w słup.



* Hygge - termin baaardzo trudny do przetłumaczenia. Zwykle tym mianem określa się przyjemną atmosferę, poczucie swobody, nieskrępowania. Hygge mogą być zimowe wieczory spędzone przy kominku i popijaniu grzańca w doborowym towarzystwie, hygge może być wizyta u znajomego, hygge może być wystrój domu.

piątek, 8 sierpnia 2014

Dania i strajk bluetootha



Cisza jak makiem zasiał (swoją drogą jestem ciekawa jak jest mak po duńsku...). Brak aktualnych postów nie nastąpił bynajmniej z lenistwa (nooo, może troszkę) czy braku historii do opowiedzenia. Tym razem zawiódł sprzęt, a ściślej rzecz ujmując - bluetooth. Odkąd zainstalowałam najnowszą wersję windowsa, jakimś cudem komputer nie odnajduje sygnału mojej komórki - i tak, przyznaję się bez bicia - wszystkie zdjęcia, które tu umieszczam są dziełem niczego innego, a zwykłej komórki. Jestem zbyt wygodnicka, by taszczyć ze sobą aparat za każdym razem, gdy wychodzę. A raczej byłam zbyt wygodnicka, pakując się do Danii i znając rozmiary i wagę magicznego pudełka z fleszem, postanowiłam, że prawdziwą przygodą i nie lada wyzwaniem będzie obycie się bez niego podczas zagranicznych wojaży. A teraz masz babo placek (szkoda tylko, że nie materialny, świeżo wyjęty z pieca...) i brak możliwości przesłania najnowszych obrazków. A zapewniam, że jest ich sporo.

Nie pozostało mi zatem nic innego jak zdanie suchego raportu z ostatnich dni. 
Przetrwałam trzeci już duński tydzień. Nie dość, że wytrwałam, to jeszcze jakoś zipię i udaje mi się codziennie przejść co najmniej 5km. Jak się okazało, Duńczycy też mają konie na drogach, choć nie są to konie zaprzężone do średniowiecznych jeszcze bryczek, ale nie umniejsza to faktu ich obecności. Sklepy są tu stanowczo zbyt krótko otwarte i ... opustoszałe! Niezależnie od pory moich odwiedzin, markety niemalże świecą pustkami! I nie jest to przesada. Powinna wystarczyć wzmianka, iż otwarta jest tylko jedna kasa, przy której czekają góra (!) trzy osoby. Może Duńczycy idąc tropem swoich przodków Wikingów zamiast nabywać produkty spożywcze w sklepach jak reszta cywilizowanego świata, biorą, co im natura dała. To wyjaśniałoby te ciągłe ziemniaki i wieprzowinę na stołach. A przy okazji takie polowanie to pierwotna forma crossfitu, zatem Duńczycy będą zawsze w formie!

Poza tym (może się powtarzam) każdy mówi tu po angielsku! Ok, nie liczę dzieci, ale wszyscy powyżej, powiedzmy, 16 roku życia nie dość, że rozumieją angielski, to jeszcze posługują się nim doskonale z cudnym akcentem. Młody chłopak na kasie, spotkana po drodze dojrzała parka czy emeryci spytani o drogę - KAŻDY odpowie po angielsku. 

Jednak nie zmienia to faktu, że ich narodowy język jest... zwyczajnie okropny. Nawet ciężko mi porównać go do czegokolwiek. To jakby mieszanka niemieckiego, francuskiego, chińskiego i jakiegoś blablabliego. Duńczycy mówią gardłowo, ciężko połapać się, gdzie kończy się jeden wyraz, a zaczyna drugi, mają niespotykane akcentowanie, brak jakichkolwiek reguł i ,,tak", które tu oznacza ,,dziękuję". To powinno wystarczyć, żeby namieszać nam, Polakom w głowach.

Mi namieszało nie tylko w głowie, ale i w komputerze. Zatem zostawiam Was bez zdjęć, bez niczego. No, może z nadzieją [przynajmniej moją], że bluetooth w końcu zadziała. A póki co polecam piosenkę Mumford&Sons - White Blank Page*, żeby pozostać w temacie.



* tłum. biała pusta kartka

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dania i wdzięk Chimery



Nie od dziś wiadomo, że jestem mistrzem gracji i wdzięku. Chodzę po świecie, niemalże nie dotykając palcami ziemi, unoszę się lekko niczym chmurka nad chodnikiem, a przypadkowe przedmioty same się tłuką, a siniaki na moim ciele to wynik mocniejszego przeżywania rzeczywistości. Nie to, żebym była jakaś nieporadna i obijała się o każdą możliwą rzecz stojącą na mojej drodze. O nie! To nie ja!

Zatem, wiedząc to, nietrudno ukryć zaskoczenie i przerażenie na samą myśl o tym, co zrobiłam sobie dzisiaj. Moje (już) trzyletnie umiłowanie do wszystkiego co zawiera kofeinę dało o sobie znać jakoś koło 11. Poinstruowana dokładnie na temat prawidłowej obsługi profesjonalnego ekspresu do kawy, rześko zabrałam się za zaparzanie tego zbawiennego trunku. Jakie było moje zdziwienie i strach, kiedy nagle usłyszałam łomot, a po chwili poczułam palący ból stopy. A potem znów hałas. Oczywiście, chcąc dobrze [czytaj: własnoręcznie spienione mleko w tym samym czasie co zaparzanie kawy], zapomniałam chwycić za uchwyt ze zmielonymi ziarnami, a ten pod wpływem wysokiego ciśnienia wody i temperatury rąbnął z impetem w kubek, który pękł, rozlewając cały gorący płyn. Nie muszę chyba nadmieniać, że wszystko - tj. stłuczona ceramika i wrzątek - wylądowało wprost na moich nogach, a potem zaczęło radośnie stepować po kuchennej podłodze i pobliskich szafkach. Efekt: trzy małe rozcięcia na nodze, oparzony palec i mnóóóstwo sprzątania.

Tak. To cała ja. Dziś jeszcze tylko 2 razy mało co nie potknęłam się na odkurzaczu podczas próby naprawy całego bałaganu, ale to przecież wiadome. Szyk. Gracja. Wdzięk. Powab. Ach, jakże nieuchwytne dla mnie są te cechy...

Na pocieszenie T. powiedziała mi dzisiaj, że panie w żłobku były pod wrażeniem mojego angielskiego. Ja jestem jeszcze pod większym, że były w stanie mnie zrozumieć.


Chimera w pełnej krasie. Obawiam się, że liczba siniaków i blizn przewyższa śmiało moje IQ. 

niedziela, 3 sierpnia 2014

Dania i pieniądze cz.2



Sobotnie wieczory zmuszają do przemyśleń. Właśnie wczoraj [rychło w czas!] zdałam sobie sprawę, że Duńczycy może i posługują się banknotami o nominale 500 czy 1000kr, jednak w obiegu nie znajdziemy niczego poniżej 50 centów. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ceny prawie nigdy nie kończą się 0,00 czy 0,50. Przykładowo, ostatni mój paragon opiewa na cudowną kwotę 50,75 kr. Co w takiej sytuacji zrobi kasjer? Zainkasuje 51kr i zdziwi się wielce, widząc mnie czekającą cierpliwie na wydanie reszty. Niedoczekanie moje. I choć takie praktyki mogą oburzać, muszę nadmienić, że sklepy nie grabią mnie codziennie. Bowiem, jeśli kasa fiskalna wyświetli 20,10 kr, które powinnam zapłacić za sok, wystarczy, że wręczę kasjerowi monetę o nominale 20kr (tak, zamiast bankotów 20kr i 10kr dostaniemy w formie monety) i obędzie się bez krzyku i krzywego spojrzenia.
Wszystko ok, jednak pojawia się pytanie: po co to wszystko? Czy tylko po to, aby wzbudzić moje zainteresowanie i jeszcze większe zakłopotanie podczas robienia zakupów?